Najdalej na południe wysuniętym miastem na głównym kontynencie Ameryki Południowej jest Punta Arenas. Wprawdzie oficjalne tablice oznaczające koniec świata znajdują się w Ushuaia, na Ziemi Ognistej, to dla wielu statków jest to ostatni port przed prawdziwym lodowym pustkowiem Antarktydy. Jednak nie trzeba jechać na Siódmy Kontynent, żeby zobaczyć zwierzęta kojarzone tylko wyłącznie z lądolodem. Na południowych krańcach Chile gatunek zwany pingwinem Magellana nie tylko lubi wylegiwać się w trawie, ale znosi też jaja w norach ziemnych. Ścieżka dydaktyczna zabezpiecza nie tylko pingwiny przed natręctwem ludzi, ale ma także działać w drugą stronę. Należy być ostrożnym i jeśli tylko ptak podchodzi do nas z łebkiem przekrzywionym na bok, udając zaciekawienie, to trzeba czym prędzej uciekać. Ukąszenia jego są bowiem bardzo bolesne i lepiej nie wchodzić mu w drogę.
Większość turystów udaje się do jednego z najpiękniejszych parków narodowych świata – Torres del Paine (Wieże Paine). Tak nazywał się walijski wspinacz. Językoznawcy twierdzą jednak, że nazwa pochodzi z języka Indian Mapuche i oznacza kolor jasnoniebieski. Może to odnosić się do kolorytyu wielu jezior występujących licznie na jego terenie.
Krajobraz parku narodowego jest niebywale piękny. Łąki i trawy ustępują miejsca krzewom. Ciągle pojawiają się nowe jeziorka i same lodowce. Niektóre malutkie i niepozorne przygotowują się na spotkanie z lodowcem Grey. Duży lodowiec poraża swoim ogromem. Żeby dobrze przyjrzeć mu się, trzeba wspiąć się na kamienistą i bardzo wietrzną przełęcz John Gamer. Wysokość zaledwie 1300 metrów, a dolinę wypełnia morze lodu. Widok ten towarzyszy mi przez cały czas wędrówki. Tuż ponad linią bieli jest zielono i tylko od czasu do czasu straszą kikuty suchych drzew.